To była ciężka noc. Nic wcześniej nie wskazywało, że okno na ulicę będzie nieszczelne. Nie tylko okno. Ściany też. Przez całą noc słuchamy napieprzających śmieciarek, dostawczaków rozładowujących się przy pobliskich restauracjach i telewizyjnego kanału informacyjnego u naszych sąsiadów. O 5 ustalamy, że oboje jesteśmy kompletnie nieprzytomni i zaczynamy gadać. Koło 7 jakby wszystko ucicha. Sąsiedzi wychodzą. A my… zasypiamy.
Koło 10 wyłaniamy się w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Z map googlowych wynika, że mamy obok organicznego Whole Food’a. Zmierzając w tamtym kierunku natykamy się na Subway’a. Aaaa zostańmy już tu.
Po śniadaniu kawa. Oooo! Obok mają Starbucks’a. Jest dość zimno, a okolica prześliczna, więc dobrze będzie pogapić się na nią przez wielkie okna. Architektura tu bardzo europejska. Stare, odrestaurowane budynki bibliotek i ratusza. Przyglądam się też nielicznym ludziom dookoła. To raczej nie dzielnica biznesowa – nie ma nikogo w garniturze, raczej emeryci w drodze do codziennych zajęć wstępują na kawę. Zauważam też, że jesteśmy na celowniku pewnej pani koło 60-tki. Co spotykamy się wzrokiem, ona się uśmiecha. Myli nam z kimś? W końcu się do nas podsuwa. Przyznaje, że trochę nas podsłuchuje i zgaduje, że jesteśmy francuskimi studentami. Hahahaha. Dobre! Że francuskimi, to miłe, ale że studentami to już przemiłe! Zaczynamy gawędzić. Opowiadamy o naszej wycieczce, a ona o swoim życiu. Jak dowiaduje się, że jesteśmy z Polski reaguje bardzo przyjaźnie. Myślimy, że to tylko z grzeczności, ale nie. Chodzi o to, że zakochała się kiedyś w Polaku, który przyjechał na studia do Minnesoty. W San Francisco był tylko na wakacjach i ponieważ uczucie było obustronne, chciał ją zabrać ze sobą. Była bardzo młoda i nie potrafiła podjąć decyzji. Pojechał sam i długo jeszcze utrzymywali kontakt listowny. Potem on poznał tam żydówkę i to z nią się ożenił.
Bardzo miło się nam rozmawiało, ale kawa się skończyła, a czas gonił. Pożegnaliśmy się serdecznie i wysłuchaliśmy końcowych rad odnośnie zwiedzania okolicy. Pani zostaje z jakąś finansową gazetą, a my wyruszamy do centrum miasta. Już nawet nie wspominam o kilometrach 6-pasmowych autostrad, którymi się tu znów poruszamy po mieście. Widok na wlotce jest powalający. Spójność aluminiowo szarych wieżowców, ich kolory i wyrazistość przy dzisiejszej klarowności powietrza widziana z wysoko-położonej drogi odbiera nam mowę. Wszystko to otoczone jest kolorowymi górami i błękitnym oceanem. Krupuś się drze, że mam nakręcać filmik. Ja w ręku trzymam komórkę z nawigacją i nie mam jak. Po jednym zjeździe trzeba szybko kontrolować gdzie dalej na rozwidleniu, a potem zaraz są kolejne zjazdy! No nie docenia mnie jako pilota! Zginąłby beze mnie w tym betonowym gąszczu! Finał jest taki, że filmik powstaje, ale i tak nic na nim nie widać tylko słychać jak się na siebie wydzieramy hahahahahahha.
San Francisco jest bardzo spektakularne. Stare budynki usytuowane są na górach i w dolinach. Jeżdżenie autem przypomina rollercoaster. Co chwila pstryka w uszach. Idziemy zobaczyć tramwaj wjeżdżających po zboczu wzniesienia. Eeee spodziewamy się, że to prawdziwy tramwaj, a to taki turystyczny, drewniany relikt. W mieście są jakieś konferencje organizowane przez Apple. Mnóstwo informatyków siedzi na ulicy z identycznie wyglądającymi zestawami lunchowymi. Jakieś sałatki i truskawki mh mh mh. Próbujemy wbić się do budynku, ale ochrona nas szybko wykurza. Krupuś sprawdza w necie o co chodzi. Jak nie wiadomo o co… to już wiadomo. Wstęp na serię konferencji i sałatkę z truskawkami kosztuje grubo ponad 1000 dołków hahahahha.
Parking kosztuje fortunę, więc zwiedzanie centrum odbywa się w ekstremalnie szybkim tempie. Robimy trochę fotek, ale słońce jest tak ostre, że ciężko coś wydobyć ze światłocienia. Jest dość tłoczno. Zauważamy też sporo bezdomnych. Co ciekawe, po tylu dniach w USA dopiero teraz widzę, że są oni w olbrzymiej większości biali albo czarni. Jeszcze nigdy nie spotkaliśmy skośnego. Skośni są bardziej zaradni życiowo?
W momencie, kiedy dochodzimy do wniosku, że jesteśmy zmęczeni tym biegiem – jedziemy na Golden Gate. Parkujemy przy czyjeś posesji i urządzamy sobie długi spacer plażą. Ale wieje od oceanu. Krupuś się buntuje, że mu zimno czy tam coś. Aaaaa nie nie nie. Już ja wiem o co chodzi. Mu wcale nie jest zimno. On nienawidzi chodzić i kombinuje jak tu podjechać pod sam most! Idziemy i koniec. W końcu przyznaje mi rację :).
Robi się późno. Trzeba już myśleć o kolacji i powrocie do hotelu. Klimat tu jest o tyle niesprzyjający, że po 6 wieczorem zaczyna wiać lodowaty wiatr. Polar czy kurtka zupełnie nie wystarczają. Hmmm – a chcieliśmy jeszcze zobaczyć z daleka Alcatraz. Aaaa widać! Widać! Rzeczywiście nic szczególnego. Nie zdecydowaliśmy się na płynięcie tam statkiem, ponieważ po pierwsze było bardzo drogo, po drugie to cały dzień z głowy, a po trzecie pani w Starbucksie zaręczała, że szkoda czasu na oglądanie starego więzienia. Nie żałujemy.