Jeszcze zimniej niż wczoraj, a mięliśmy w planach plażę w Santa Monica. Krupuś zdycha. Mimo, że go wczoraj naszprycowałam nurofenami i ibupromami – jest lipa. Cały czas smarka i charczy.
Jedziemy na wybrzeże. Najpierw mamy w planach zobaczyć plażę ze Słonecznego Patrolu – Manhattan Beach. Foderek reklamowy mówi, że mają być tam BEAUTIFULL PEOPLE i SHINING CARS. Gówno tam BEAUTIFULL PEOPLE. Jak wszędzie Mexico City w japonkach za 6 baksów z czwórką małych ale już spasionych dzieci, z których żadne, włącznie ze starymi niewiele mówi po angielsku.
Krupuś dyszy, a mi już wszystko jedno, bo i tak na bank się od tego małpoluda zarażę, więc ściągam buty i lecę do lodowatego oceanu. Krupuś idzie grzecznie w butach suchym piaseczkiem i zbiera kamyczki. Ostro wieje ale nie jest jakoś tragicznie zimno. Fale jak na ocean biedne. Dobra – pojedziemy do Santa Monica – może tam będzie jakiś kurort.
Aaa gdzie tam. To samo. Spacerujemy sobie deptakiem mijając prawie wyłącznie latynosów i skośnooków aż dochodzimy do wesołego miasteczka. Krupuś proponuje zostać tu i coś zjeść ale coooo toooo toooo nieee – na samo wspomnienie Fan Town’u sprzed 7 lat mdli mnie. Wróóóóćmy do centrum. Krupuś nie chce wracać ale przypominam mu podstępem, że chciał jeszcze odwiedzić sklep gitarowy. Noo – zgadza się tam pojechać..