Rano spotyka nas niemiła niespodzianka. Cena hotelu obejmowała śniadanie. Hmmm, no zwał jak zwał ale chleb tostowy z margaryną i najtańszą galaretką truskawkową (która nie ma nic wspólnego z truskawkami) to już przesada.
Jedziemy do centrum Miasta Aniołów. Łaaaaaał. Oni tu mają sieć autostrad po 6 pasów w każdą stronę w samym centrum miasta. Sieć! Nie jedną autostradę, nie dwie – sieć! Trzeba mieć oczy w koło głowy ale się jeeeeedzie. Nie ma korków.
W parę minut jesteśmy w downtown. Po drodze slumsy. Sami czarni i latynosi. GPS pokazuje, że mamy 7 minut do celu a tu nic się nie zmienia. Nagle krajobraz transformuje się zero-jedynkowo. Robi się zielono i czysto. Dużo wieżowców ale już na pierwszy rzut oka widać, że to nie drugi Manhattan. Krążymy szukając jakieś mety. Wszędzie płatne parkingi ale nie ma tragedii, bo cały dzień kosztuje 6 dołków. Pogoda nas rozpieszcza. Jest może ze 24 stopnie i świeci słońce. Krupuś ma swoją check-listę. Posłusznie drepczę za nim. Z takich bardziej znanych rzeczy odwiedzamy salę koncertową Disney’a. Robie wrażenie. Poza tym chodzimy sobie uliczkami dzielnicy biznesowo-finansowej. Krupuś coś wyjątkowo nie chamra się ze mną, że pędzę. Hmmm, bo… nie pędzę. Czemu tak zmieniłam tempo? I wszystko jasne! Bo nikt tu nie pędzi. Nawet zagarniturowani urzędnicy i przedsiębiorcy spokojnie spacerują. Mało tego ludzie się uśmiechają. Do nas? Do wszystkich! Jest miła atmosfera i co druga nieznana osoba nawiązując z nami kontakt wzrokowy mówi: „Hi!”. Uwaga uwaga: pan policjant też! Hahahahahaha. Hmmm to radykalnie zmienia moje podejście do tematu legalizacji marihuany. Oni tu chyba jako jedyni w USA mogą spokojnie palić zielsko. Jeśli takich skutków mięlibyśmy doświadczyć w szarej, zapyziałej i drętwej Polsce, JESTEM ZA!
No dobra. Koniec szwendania. Jedziemy do Hollywood. Znów akcja: szukanie miejsca parkingowego, przez co nie koncentrujemy się na krajobrazie. Dopiero wysiadając z auta widzimy jaki tu potworny SYF! Na ulicach sami czarni wlepiający nam swoje płyty. Bezdomni śpią oparci o obsikane mury kolejnych kamienic. Plastik i tandeta! I znów kolejny Batman, Supermen, Shreck, Yeti i inni namolni przebierańcy. Staramy się nie zwracać uwagi na ten cały chłam tylko szukamy interesujących nas chodnikowych „gwiazdek”. No: jest KEVIN SPACEY! W sumie to by było na tyle… No może jeszcze ROD STEWARD dla mojej kochanej mamusi. Krupuś jeszcze szuka Micheala Jacksona. Jest! Cykamy fotki i spadamy.
Jedziemy na punkt widokowy, z którego pstrykniemy sobie zdjęcie ze sławetnym napisem HOLLYWOOD w tle. Słońce już zachodzi i trzeba się spieszyć. Najpierw pierwszy punkt – nooo fajnie widać ale za bardzo z boku i niektóre literki się za bardzo zbijają. Przez ten cały pośpiech przy przekładaniu aparatu zostawiam na klapie bagażnika swojego smartphona. Jedziemy dalej. Kolejny punkt jest wyżej i fotki są jeszcze fajniejsze. Jednak jeszcze wyżej widzimy praktycznie ideał. Znów w drogę. Tam strzelamy najfajniejsze zdjęcia i ja się upieram na nakręcenie filmiku z komórki dla naszej przyjaciółki. Nie możemy znaleźć mojego telefonu i kręcimy z Krupusia. Wsiadamy do auta i przypominam sobie gdzie jest telefon. Jasna cholera! Musiał spaść. Robi się ciemno. A my jedziemy najwolniej jak się da i dzwonimy na mój amerykański numer z nadzieją, że usłyszymy znaną melodyjkę dzwonka z jakiś krzaczorów. Nie ma. Krupuś jest na mnie wściekły. Akurat dobrze się złożyło że tego samego dnia rano usunęłam aplikację przechowującą większość moich ważnych dokumentów i hasła do różnych portali. Masakra! Jakbym coś przeczuwała. Nie martwię się tym, że ucierpi nasz budżet. Martwię się, że wszystkie moje dane wpadną w niepowołane ręce. Moja maile, mój terminarz… wszystko! I jak tak już prawie ryczę, patrzymy a na drodze leży coś czarnego. Wyskakuję z toczącego się jeszcze samochodu. Jest! Rozwalony w drobny mak, ale jest! Najśmieszniejsze, że w kawałkach a jeszcze dzwoni i amerykańska karta sim jest CAŁA! Ufffff.
No trudno. Ale mam nauczkę! No nic – to tylko rzecz!