Praktycznie cały dzień spędzamy w podróży do Los Angeles. Niby nie jest daleko, ale zanim zjedliśmy śniadanie i się ogarnęliśmy było południe.
Zaraz za Las Vegas jest warta zobaczenia jedna z największych tam na świecie – tama Hoovera. Jedziemy oblukać. Rzeczywiście imponująca! Jednak temperatura powietrza poza klimatyzowanym autem powoduje, że w ciągu może 15 minut wypijamy cały zapas wody. Nie da się wytrzymać. Nawet w Egipcie nie było takiego piekła! Spadamy stąd!
Dwie trzecie drogi prowadzi Krupuś, a ja podziwiam rozciągniętą jak wzrokiem sięgnąć spaloną słońcem pustynię. W reszcie następuje bunt kierowcy i zamieniamy się miejscami. Od nowa muszę nauczyć się automatu. Jakiś latino-osioł trąbi. Idiota! Nie widzi, że jestem początkująca? Nie widzi :).
Pech chce, że po kilku minutach od wystartowania zaczyna się ruch. Kurde! Ale ich tu dużo. Po 3-4 pasy w jedną stronę i wszyscy tak pędząąąąą! Buuu. Ja tak nie umiem. Czuję, że mam całe mokre plecy ze stresu. Krupuś planował się zrelaksować, ale gówno z tego wychodzi, ponieważ denerwuje się bardziej niż ja. W końcu jest już tak wykończony, że każe mi zjechać i zamienić miejscami. Nie zgadzam się. Kiedy mam się nauczyć szybkiej jazdy w dużym ruchu jak nie teraz. W Polandzie? Hahaha. Ciekawe gdzie? Hahahaha.
W końcu jakoś udaje się nam powstrzymać emocje i przestać na siebie drzeć. Dowożę swojego pasażera do hotelu w Los Angeles w jednym kawałku :P. Jestem z siebie dumna, chociaż koszula do prania.
Hotel jest znośny, ale nieporównywalny do Vegas. Zostajemy tu 4 noce więc uznajemy, że warto rozpakować rzeczy.