Śniadanie w Hiltonie nas totalnie rozwala. Hahahaha. Królują gofry z owocami i bitą śmietaną, bajgle z przesłodkimi syropami, przeróżne owsianki i długo by tu jeszcze wymieniać. Mi wystarcza amerykański numer jeden: słone masło orzechowe w połączeniu z winogronową galaretką i kawa. Znałam ten szlagier już z ostatniego wyjazdu do USA, ale był nie do powtórzenia przez ostatnie lata w Polsce :).
W drogę. Jedziemy do Czerwonych Skał Sedony! Widoki z trasy są przeeeeepiękne. Małe wioski na tle kolorowych gór. Z czasem dominującym kolorem staje się intensywna czerwień. Domy, sklepy i stacje benzynowe barwami doskonale wpasowują się w stylistykę. Gigantyczne kaktusy rosną tu tak gęsto, jak w Polsce żółte mlecze. Niektóre mają koło 3 metrów. Nie ma migających szyldów znanych brandów, wręcz przeciwnie – globalizacja tu chyba nie dotarła. Z sieciówek znajduję tylko jednego Starbucksa, ale logo też jakby lekko zkastomisowane. Zatrzymujemy się coś przegryźć (a jakże :)). W lokalnej piekarni serwują kanapki i sałatki. Coś tam zamawiamy i przyglądamy się ludziom. Krupuś jęczy, że nie dostał tej sałatki, którą zamówił. Oddaję mu połowę swojej kanapki i chętnie dokańczam jego danie. Wszyscy są zadowoleni :).
Przez całą długość trasy co parę mil są świetnie oznaczone punkty widokowe z parkingami. Zatrzymujemy się na co ciekawszych. Przezabawne, że spotykamy tam tych samych ludzi. Miło się pozdrawiamy i pstrykamy nawzajem zdjęcia. Naprawdę jest co fotografować. Czerwone góry zapierają dech. Zgodnie z obietnicą coraz częściej zabieram Krupusiowi aparat i dzięki temu będzie się wieczorem facet cieszył kilkoma przyzwoitymi portretami :P. Może gdyby było chłodniej pokusilibyśmy się o jakiś spacer. Niestety – nie da się. Nawet podczas krótkich postojów i używania filtra UV oparzam sobie ramiona.
Nie spieszymy się do hotelu we Flagstaff. Miał beznadziejne opinie, ale i tak najlepsze z tych mieszczących się w dopuszczalnym budżecie. Noooo, nie pomylili się. Jest jak filmach. Prosto z pokoju wychodzi się na dwór – nie ma korytarza hahaha. No nic – żeby tylko nie było pluskiew!