Pobudka o 7. Jakaś masakra. Nie wiem się dzieje. Prysznic. Sprawne pakowanko. McMuffin na śniadanie i jazda na lotnisko. Mamy dość fajne połączenie metrem, ale do przystanku ponad 2km. Na tej trasie kursuje hotelowy shuttle. O! Już czeka jak wychodzimy z hotelu. Kierowca, jakiś śmierdzący Meksykaniec, wpuszcza mnie na pokład z małą walizeczką, a Krupusia przyblokowuje w drzwiach. Z bagażem nie wejdzie. Co za skurwiel (nie przepraszam za wyrażenie – w rzeczywistości użyłam znacznie dosadniejszego sformułowania) – co mu zależy... Jak nie jedziemy do centrum wydawać kasy, to już ma się nas tu w głębokim poważaniu.
Idziemy piechotą do metra. Jest przyjemnie ciepło. Droga mija całkiem sprawnie. Mijamy małe zamundurkowane zawarkoczykowane murzyniątka z ich grubymi murzyńskimi big-mamami. Podróż metrem zajmuje może 10 minut i jesteśmy na miejscu. Szkoda, że na odcinku gdzie znajduje się Pentagon pociąg nie jechał ponad powierzchnią ziemi. Nie zdążyliśmy go wczoraj zobaczyć.