Geoblog.pl    maugosiam    Podróże    American dream    Ponad 40 stopni C w Phoenix
Zwiń mapę
2013
31
maj

Ponad 40 stopni C w Phoenix

 
Stany Zjednoczone Ameryki
Stany Zjednoczone Ameryki, Phoenix, Arizona
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10504 km
 
Lot z Atlanty do Phoenix tylko pozornie wydaje się być króciutki. W rzeczywistości zamiast godziny trwa ponad 4, ponieważ należy dodać zmianę stresy czasowej.

Próbujemy zasnąć. Nie da się – bachory wyją jak wściekłe. Nie mogą poradzić sobie z różnicą ciśnień i komunikują swoje nieszczęście pozostałym 120 osobom. Nawet wciągam się w czarnoksiężnika z krainy Oz – sama w życiu bym się nie zmusiła do takiego filmu.
Krupuś bierze się za przeglądanie fotek. Trochę już ich mamy. Chcę, żeby przygotował mi trochę do bloga. Guzdra się. W końcu nie przygotowuje ale przynajmniej odsiał te nieostre. Marudzi też, że wszystkie zdjęcia, na których jest on sam są brzydkie. Trzeba będzie trochę pozabierać mu ten aparat. Rzeczywiście faktem jest, że w większości to on fotografuje, a na zdjęciach jestem tylko ja.

Lądujemy. Włączamy komórki i na własnej skórze czujemy przepowiednie brutalnej prognozy pogody. Jest ponad 40 stopni. Normalnie jak w Egipcie! Jakiś dziwaczny busik wiezie nas do wypożyczalni samochodów. Panuje zamieszanie. Ludzie nie mają rezerwacji i strasznie długo przebierają w autach. W końcu nasza kolejka. Pani próbuje nam wcisnąć jakieś sto różnych nikomu niepotrzebnych ubezpieczeń. Potem twierdzi, że auto klasy kompakt jest niewygodne na jeżdżenie po parkach narodowych i doradza terenówkę. Jesteśmy asertywni i dajemy się tylko namówić na pełny bak paliwa, ponieważ niby tak jest taniej. Formalności załatwione – jazda do garażu. Ale hala! Nie wiem ile tu może być aut… Jak na parkingu olbrzymiego hipermarketu! Mamy iść po chevroleta „jakiegośtam” na miejscu D40. Hmmm, na D40 stoi jakiś fajny Hyundai (nówka sztuka nie śnigana ;)). Rozglądamy się dookoła czy jest jakieś inne D40. Nie ma. Cykamy fotki, żeby potem nie było, że to my zrobiliśmy małą plamkę na tapicerce. Wsiadamy i gaz do szlabanu. Hahahahaha GAZ! Krupuś zapomniał jak się prowadzi automat i robi ŻABKI! Ja się drę ze strachu, że zaraz porozwala inne samochody dookoła. On ciągle lewą stopą szuka sprzęgła i tym samym wciska do dechy… hamulec. Hahahaha. Dojeżdżamy do budki strażnika. Oczywiście, że zostajemy zatrzymani, bo mięliśmy dostać inne auto. W końcu strażnik ustala, że w sumie tego też nikomu nie rezerwowali i jak chcemy to możemy jechać – za tę samą cenę. Hurrra!

Jeszcze przez kilka najbliższych skrzyżowań zdarza się nam skoczyć jak żabka, ale z każdą chwilą robi się spokojniej hihihi. Jest początek weekendu więc spory ruch na drodze. Pomimo niedziałającego GPSa trafiamy do hotelu w ciągu parunastu minut. Tym razem nocujemy w Hiltonie – łał :). Ale jest fajnie! Mamy salon z kuchnią i sypialnią. Co prawda przez niedopatrzenie jesteśmy w strefie dla palących ale decydujemy, że nie jest to jakoś szczególnie uciążliwe – wentylacja działa bardzo sprawnie. Obsługa hotelowa jest prze-mi-ła!

Nie mogę nacieszyć się widokami. Palące słońce powoduje, że krajobraz jest inny niż wszędzie. Wszędzie rosną kaktusy i palmy. Kolory są wyblakłe. Ludzie praktycznie nie chodzą piechotą. Życie polega na przemieszczaniu się pomiędzy kolejnymi klimatyzowanymi pomieszczeniami. Pomimo wielu wrażeń nie zapominam, że JESTEM GŁODNAAAA!

Pan z recepcji objaśnia nam trasę do najbliższego centrum handlowego. Śmiać mi się chce z miny jaką strzela gdy słyszy, że zamierzamy 500m przejść piechotą. W sumie… po kilku minutach na parkingu zaczynam kumać tę minę. Nie da się iść! Udar słoneczny w 10 minut jak nic! Jedziemy autem. Krupuś jest tak podjarany faktem prowadzenia nowiutkiego Hyundaia Elantra, że gadam do niego po 10 razy to samo, a on i tak po chwili o to pyta.

Jemy. Tym razem jakąś tortillę z indykiem – o dziwo organiczne! Hahahhahaha. Idziemy na lumpy i w SEARSie kupuję sobie trochę bezszwowej bielizny. Teraz wreszcie zaczynam rozumieć dlaczego do tej pory byłam jakaś nieswoja. Eureka! Ja sobie nic wcześniej nie kupiłam!!! Od razu inaczej! Hahahahha. Prawda jest taka, że na brak zakupów złożyło się kilka czynników. Po pierwsze to w 99% sklepach jest straszny szajs. Sama chińszczyzna w jaskrawych kolorach, o jakości znacznie niższej niż polskie dziadowskie targowiska. Ale to nie wszystko. Po Nowym Jorku chodziłam z dwoma facetami. O ile Krupuś jest ekstremalnie wyrozumiały na punkcie lumpów – sam potrafi mi wyszukać rewelacyjną torebkę, to jego kuzyn był dla mnie niezbadaną materią i wolałam nie ryzykować nadużywania jego cierpliwości ;).

W jednym ze sportowych sklepów zaczepia nas gruby facet z obsługi. Od razu chce pomagać – wrr jak ja tego nie lubię. Czy ja wyglądam na taką, co by sobie nie poradziła z wyszukiwaniem rozmiarów. Dooobra – miałam się nie wkurzać i akceptować rzeczywistość. I tak to jego zachowanie jest naturalniejsze od pani w B&H w NYC, która do każdego z wchodzących do sklepu mówiła: „Welcome to B&H”. Musiała to powtórzyć jakieś 10 miliomów razy dziennie. Hardkor! „Odśmiechamy” się do Grubego i uprzejmie dziękujemy za pomoc, ale on słysząc obcy akcent jest bardzo zainteresowany nie-tubylcami. Robi wielkie oczy jak przyznajemy się do polskiego pochodzenia. Założę się, że nie miał do tej pory pojęcia o istnieniu naszego pięknego kraju :). Opowiadamy mu o naszych planach na najbliższe dni. Jest zachwycony. Rozaniela się na samą myślą o Wielkim Kanionie. Podkreśla wielokrotnie, że tylko bóg mógł stworzyć coś tak cudownego. Nie chce nam się za bardzo wdawać w dyskusje nad wyższością ewolucjonizmu nad kreacjonizmem i uprzejmie się żegnamy. Gruby człapie z powrotem na swoje stanowisko.

Znowu jestem głodna a centrum handlowe chcą nam już zamykać. Buuu. Prawie wychodząc zagaduje nas facet z azjatyckiej restauracji i mówi, że przed zamknięciem wyprzedają świeżutkie sushi. Nieee nooooo sushi nie odpuszczę. Biorę 2 porcje, których i tak nie jestem w stanie przejeść hahahahha. Krupuś bierze coś na ciepło – sushi to dla niego jak za karę hihihi.

Brakuje nam jeszcze paru rzeczy z kosmetyków więc szukamy najbliższego „Pharmacy”. Nooo jest CVS (coś jak polski SuperPharm). Jak zwykle jest w cholerę promocji ale działają tylko z kartą stałego klienta. Kilka rubryczek w formularzu i już jestem posiadaczką obowiązkowego dokumentu w USA (zaraz po wizie :P).

Jeszcze tylko browarki przy hotelowym basenie i dzień zaliczony. Ale jest przyjemnie ciepło – mogłabym tak siedzieć całą noc :).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
maugosiam
malgorzata majchrowicz
zwiedziła 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 45 wpisów45 16 komentarzy16 275 zdjęć275 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
23.05.2013 - 15.06.2013
 
 
02.05.2010 - 17.05.2010