Lot transatlantycki zakończony. Wydaje się, że najgorsze za nami. Życie jest jednak mało przewidywalne. W Montrealu okazuje się, że nasz lot jest opóźniony o 2h. Jesteśmy trochę wkurzeni. Jest Internet – marna nagroda pocieszenia ale zawsze to trochę uspakaja. Jesteśmy już zmęczeni. Wychylamy po kawie w Starbuck’sie i uwalamy się na fotelach w gate’ie. Nagle do biurka obsługi podchodzi pracownica lotniska i zaczyna gadać przez telefon. Szkoda że po francusku, bo nic nie kumamy. Zaraz zaraz – z tonu głosu wnioskujemy, że jest jakiś problem. Co znowu? Lot odwołany? Nieeeee. Mamy iść do obsługi klienta. Robi się wielkie zamieszania i wszyscy ruszają do wyścigu. To jakaś farsa. Nie przysługuje nam hotel. Nie przysługuje nam voucher na kolację. Nie przysługuje nam nawet szklanka wody. Teraz dopiero czujemy, że konamy ze zmęczenia. Wkurza nas, że nikogo nie interesuje, że od 20h jesteśmy na nogach, że wszyscy gadają po francusku i że ta sama pani z obsługi na te same pytania różnych pasażerów udziela sprzecznych odpowiedzi. Chce mi się płakać. Krupuś pyta ją kilka razy o możliwość zmiany lotniska na LaGuardię i za każdym razem słyszy, że NIE. Trochę urywa mi się film i jedyne co pamiętam to to, że stoimy w długiej kolejce do przebookowania lotu, że przyzwyczajamy się do myśli o spaniu na podłodze i że może jednak kilka osób bez bagaży rejestrowanych uda się dopchnąć do lotu na LaGuardię.
Kolejnym obrazkiem jest fakt, że czekamy na gate’ie na LaGuardię z kartami pokładowymi w rękach.
To jakiś cud – lądowanie na LaGuardii jest nam bardzo na rękę – to samo centrum. Zajmujemy miejsca w samolocie. Krupuś siedzi na samym początku, a ja w ostatnim rzędzie. Obsługa kilkukrotnie informuje o turbulencjach i burzy nad Nowym Jorkiem. Nie do końca rozumiem co to znaczy. Chodzi o to, że zatrzęsie? Aaaa tam. I dosłownie w tym samym momencie, w którym to powiedziałam ZACZYNA SIĘ. Trzęsie i rzuca tak mocno, że momentami wiszę 20cm na swoim fotelem. Co chwilę zaciskałam pas i mocno trzymałam podłokietników. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się tak bała. Tyle walki o przebookowanie tylko po to, żeby teraz zginąć w tak idiotyczny sposób. Chciało mi się płakać, że nie zdążyliśmy się z Krupusiem pożegnać. Każde kolejne „uderzenie” miało być tym ostatnim… Pani w poprzedzającym rzędzie zaczyna wymiotować. Stewardessa wbrew przepisom odpina pasy i przybiega z plastikowymi torebkami. Sąsiadującemu ze mną hindusowi puszczają nerwy i płacze jak dziecko.
Jakimś cudem udaje się. Przeżyliśmy. Wysiadając z samolotu wyszukujemy się w tłumie i jeszcze przez dłuższą chwilę idziemy koło siebie i żadne nie odzywa się nawet słowem…